czwartek, 31 października 2013

O dyni i piekarniku


W Gospodzie naszej powszedniej jesiennie się zrobiło. Zlikwidowałam pachnącą oszałamiająco, zasuszoną plantację bazylii, którą tak czule hodował na grządkach Sowa (jako jedyną zresztą roślinę w naszym jakże szeroko zakrojonym warzywniku!).

Prócz bazylii jesiennie zawitała do nas dynia.
Dyniszcze raczej, od W., prosto z serca.
Dynia od razu zakwalifikowała się na stanowisko pufy, z racji rozmiarów.
Nadszedł jednak czas, że skonstatowałam, że bycie pufą nie jest chyba szczytem aspiracji w dyniowym świecie.
Rozprawienie z dynią wziął na klatę mój drogi Sowa, przy okazji poprosiłam go o zważenie stwora – miał 17,5 kg! Po pozbawieniu go wnętrzności zostało nam 13,5 kg miąższu.

Plan dla części z tych dóbr matki natury uwzględniał zapieczenie w piekarniku.
Tutaj muszę powiedzieć słów kilka o tym jakże ważnym dla ogniska domowego urządzeniu. Kuchenka ta, jako, że jakiś czas temu osiągnęła pełnoletniość, jak wiele osobników po przekroczeniu magicznego 18 roku życia zapragnęła iść swoją drogą.
Droga ta niestety nie pokrywała się z oczekiwaniami właścicieli. Kuchenka odmawiała współpracy przy próbach zapalenia palników lub sugerowała, że na lekko pełgającym ogieńku też można ugotować obiad, co prawda w 5 godzin, ale można. 
No, w ostateczności przecież, chłodnik też jest obiadem.

Piekarnik również obrał swoją drogę, z kolei w drugą stronę – gdy chciałam nagrzać machinę do 200ºC, by nasza pokawałkowana pufa mogła się w niej spokojnie zamienić w twór o walorach gastronomicznych, kuchenka stwierdziła, że dlaczego nie pójść o krok dalej i nie sprawdzić, czy włożony do środka kamień da radę zamienić w lawę.
Niestety w pobiciu rekordu przeszkodziła jej właścicielka zaalarmowana zapachem Kuchenki-Która-Powoli-Osiąga-Temperaturę-Jądra-Ziemi. Biedna dynia pozostałaby w oczekiwaniu na dyniową reinkarnację jeszcze długo, gdyby w sukurs nie przyszedł piekarnik teściów, który będąc młodym jeszcze piekarniczkiem w wieku przedszkolnym, ochoczo spełnił pokładane w nim nadzieje.

poniedziałek, 28 października 2013

No to zaczynamy!

To ja, Kurka. Kurka Raczej Domowa.
Nie Kura, bo to już zwierz większego kalibru, z  ambicjami i majestatem, potrząsający dumnie czerwonym grzebieniem.
Ze mnie to taka Kurka i to jeszcze nie do końca udomowiona, z dzikim błyskiem w oku.