W Gospodzie naszej powszedniej
jesiennie się zrobiło. Zlikwidowałam pachnącą oszałamiająco,
zasuszoną plantację bazylii, którą tak czule hodował na
grządkach Sowa (jako jedyną zresztą roślinę w naszym jakże
szeroko zakrojonym warzywniku!).
Prócz bazylii jesiennie zawitała do
nas dynia.
Dyniszcze raczej, od W., prosto z
serca.
Dynia od razu zakwalifikowała się na
stanowisko pufy, z racji rozmiarów.
Nadszedł jednak czas, że
skonstatowałam, że bycie pufą nie jest chyba szczytem aspiracji w
dyniowym świecie.
Rozprawienie z dynią wziął na klatę
mój drogi Sowa, przy okazji poprosiłam go o zważenie stwora –
miał 17,5 kg! Po pozbawieniu go wnętrzności zostało nam 13,5 kg
miąższu.
Plan dla części z tych dóbr matki
natury uwzględniał zapieczenie w piekarniku.
Tutaj muszę powiedzieć słów kilka o
tym jakże ważnym dla ogniska domowego urządzeniu. Kuchenka ta,
jako, że jakiś czas temu osiągnęła pełnoletniość, jak wiele
osobników po przekroczeniu magicznego 18 roku życia zapragnęła
iść swoją drogą.
Droga ta niestety nie pokrywała się z
oczekiwaniami właścicieli. Kuchenka odmawiała współpracy przy
próbach zapalenia palników lub sugerowała, że na lekko pełgającym
ogieńku też można ugotować obiad, co prawda w 5 godzin, ale
można.
No, w ostateczności przecież, chłodnik też jest obiadem.
Piekarnik również obrał swoją
drogę, z kolei w drugą stronę – gdy chciałam nagrzać machinę
do 200ºC, by nasza
pokawałkowana pufa mogła się w niej spokojnie zamienić w twór o
walorach gastronomicznych, kuchenka stwierdziła, że dlaczego nie
pójść o krok dalej i nie sprawdzić, czy włożony do środka
kamień da radę zamienić w lawę.
Niestety w pobiciu rekordu
przeszkodziła jej właścicielka zaalarmowana zapachem
Kuchenki-Która-Powoli-Osiąga-Temperaturę-Jądra-Ziemi. Biedna
dynia pozostałaby w oczekiwaniu na dyniową reinkarnację jeszcze
długo, gdyby w sukurs nie przyszedł piekarnik teściów, który
będąc młodym jeszcze piekarniczkiem w wieku przedszkolnym, ochoczo
spełnił pokładane w nim nadzieje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz